Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/306

Ta strona została przepisana.

prawo i doszedłeś do małej izby, gdzie była studnia obrzeżona parapetem. Wówczas — sam nie wiem dlaczego — trwoga moja wzrosła tysiąckrotnie, tak, iż, zda mi się, zdarłem sobie gardło od krzyku, ostrzegając cię bez ustanku i zaklinając, byś oddalił się z tego „westybulu“; takiego to wówczas przez sen używałem słowa i wydawało mi się całkiem jasne, ale teraz, na jawie, doprawdy nie wiem, co ono oznacza. Na wszystkie moje okrzyki tyś nie zwracał najmniejszej uwagi, opierając się wciąż o balustradę i spoglądając uparcie w wodę. I wtedy stało się coś z tobą... jakieś objawienie... sam nie wiem co... ale pochwycił mnie strach wielki i zbudziłem się nagle ze snu, drżąc i szlochając. A teraz ciągnął dalej hrabia „serdecznie ci jestem wdzięczny za twą natarczywość. Ten sen ciężył mi jako wielkie brzemię... teraz wszakże, gdym go opowiedział przy świetle dziennem prostemi słowy, wydaje mi się czemś niedorzecznem“. „Nie wiem, co o tem sądzić“ odrzekł baron. „Rzecz ta w niektórych punktach jest osobliwa. Objawienie, powiadasz? O, to naprawdę dziwny sen! Opowiem go dla rozrywki naszym przyjaciołom.“ „Nie jestem tak dufny“ rzekł hrabia; „mnie coś nie pozwala o tem mówić. Ot, lepiej zapomnijmy o wszystkiem“. „Postaram się“ odrzekł baron. Jakoż nie wspominano już więcej o śnie owym. W kilka dni później hrabia zaproponował baronowi przejażdżkę po okolicach Rzymu; baron — jako że z każdym