Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/307

Ta strona została przepisana.

dniem bardziej zżywali się z sobą — skwapliwie przyjął tę propozycję. Gdy już wracali do Rzymu, hrabia jakby od niechcenia powiódł swego towarzysza osobliwą drogą. Naraz ściągnął wodze koniowi, przysłonił ręką oczy i krzyknął głośno. Potem znów ukazał twarz, bladą teraz jak ściana (bo hrabia był wytrawnym aktorem) i wlepił oczy w barona. „Co ci się stało?“ krzyknął baron. — „Nic!“ odrzekł hrabia; „ot coś takiego mnie napadło, sam nie wiem co... Jedźmy do Rzymu, co koń wyskoczy“. Ale tymczasem baron już rozejrzał się wokoło... i oto na lewo od traktu, którym wracali do Rzymu, obaczył pokrytą pyłem dróżkę, gdzie z jednej strony widać było grobowiec, a z drugiej ogród pełen krzewów wiecznie zielonych. „Tak“, powtórzył głosem zmienionym; „wracajmy czemprędzej do Rzymu. Boję się, czy zdrowie nasze w zupełnym jest porządku.“ „Ach, na miłość Boską!“ krzyknął hrabia, drżąc; „wracajmy do Rzymu... zaraz położę się do łóżka!“ Wrócili tedy nie odzywając się prawie do siebie. Hrabia, który w dniu tym właśnie powinien był iść na ansambl towarzyski, położył się do łóżka, oznajmiając, że nabawił się malarji. Nazajutrz znaleziono baronowego wierzchowca przywiązanego do wiadomej sosny, ale o samym baronie nikt już więcej nie słyszał... przepadł bez wieści... No i cóż? przerwał nagle pan dziedzic; — byłoż to morderstwo?