Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/308

Ta strona została przepisana.

— A jesteś-li waszmość pewny, że był to hrabia? — zapytałem.
— Tytułu nie jestem pewny — odrzekł pan dziedzic; — dość na tem, że był to szlachcic z możnego rodu... — a niechże cię Bóg uchowa, panie Mackellar, od nieprzyjaciela tak przebiegłego!
Słowa te rzucił mi z uśmiechem, patrząc na mnie z wysoka; w chwilę potem już był poniżej mych stóp. Jam wciąż z dziecięcym uporem śledził jego podrygi; mąciło mi się od nich w głowie, przeto mówiłem napoły przytomnie, jakoby przez sen.
— Czy on bardzo nienawidził barona? — spytałem.
— Na sam widok tego człowieka wnętrzności w nim się skręcały — odrzekł pan dziedzic.
— Jam doznawał tego samego — bąknąłem.
— Doprawdy? — krzyknął pan dziedzic. — Dalibóg, to mi nowina! Zachodzę w głowę... zali sam sobie pochlebiam... czy też istotnie jestem przyczyną tych żołądkowych zaburzeń?
Miałem sposobność przekonać się, jak ten człowiek zdolny był przybierać pełną wdzięku postawę nawet wtedy, gdy nikt oprócz mnie go nie widział, i to zwłaszcza, gdy w tem była choć odrobina jakiegoś niebezpieczeństwa. Siedział teraz, założywszy nogę na nogę, splótłszy ręce na piersi i dostosowywał sie do chwiejby okrętu z taką równowagą, iż najmniejsze odchylenie mogło go z niej wytrącić. Nagle ujrzałem