Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Były to pierwsze słowa jego uznania dla mnie; od tego dnia nie czuwał już tak gorliwie nade mną. Niebawem byłem już na stopie zażyłej z całą rodziną i gdzie tylko trzeba było coś zrobić, tam wołano pana Mackellara; w zakresie zaś mej służby w Durrisdeerze miałem zawsze wolną rękę i co do czasu i co do sposobu i nikt odemnie nie żądał rachuby choćby ze złamanego szeląga. Ale nawet w tym czasie, gdy mnie pan Henryk tak poganiał i musztrował, zacząłem dlań nabierać serca; poszło to niewątpliwie w znacznej mierze ze współczucia, nietrudno bowiem było odgadnąć, jak srodze człowiek ten cierpiał. Nieraz, gdyśmy prowadzili rachunki, zapadał w głęboką zadumę, wlepiając wzrok to w stronicę księgi, to w okno, w takie chwile wyraz jego twarzy oraz westchnienie, jakie wyrwało mu się z piersi, budziły we mnie głęboką litość i zaciekawienie. Pewnego dnia, jak sobie przypominam, zasiedzieliśmy się dość długo w szafarni, gdzieśmy mieli jakąś sprawę. Pokój ten znajduje się na poddaszu, a roztacza się z niego szeroki widok na zatokę, na mały zalesiony przylądek i długie wydmy piaskowe; tam to właśnie, w sam raz naprzeciwko słońca, zanurzającego się w toń wodną, obaczyliśmy przemytników, którzy wielką gromadą ludzi i koni gnali szybko po wybrzeżu. Pan Henryk patrzył wprost ku zachodowi, tak iż dziwiłem się, że go nie oślepiło słońce; nagle zmarszczył