Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/310

Ta strona została przepisana.

iż mogę być zamordowany przez człowieka, z którym siedzę za stołem podczas posiłku. Obiecaj mi aść... albo nie... jeszcze asan nie potrafisz myśleć spokojnie... pomyślałbyś, iż wymusiłem z ciebie obietnicę w chwili twej słabości... a nie chciałbym zostawiać furtki kazuistyce, będącej plamą człowieka uczciwego. Zostawiam ci więc czas do namysłu.
Rzekłszy to, skoczył zręcznie na oślizgły pokład jak wiewiórka i znikł w kłębinie kajuty. W pół godziny później, gdy powrócił, jam jeszcze leżał tak jak on był mnie zostawił.
— A więc — ozwał się, — dasz-li mi waćpan poręczenie, jako wierzący chrześcijan i wierny sługa mego brata, iż nie będę już musiał lękać się zamachów z twej strony?
— Gotów jestem zapewnić o tem waćpana — odpowiedziałem.
— Żądam, byś mi waćpan poświadczył to podaniem ręki — domagał się pan dziedzic.
— Waszmość masz prawo stawiać warunki, odparłem; uścisnęliśmy sobie dłonie, poczem on usiadł natychmiast na dawnem miejscu i w tej samej, co poprzednio, niebezpiecznej pozycji.
— Daj waćpan spokój! — zawołałem, zakrywając oczy... Nie mogę patrzeć na waćpana w tej postawie. Pierwsze lepsze nieoczekiwane w strząśnienie okrętu może zrzucić cię w głębinę morską.
— Waść pozostajesz w sprzeczności sam z sobą — odparł z uśmiechem pan dziedzic,