Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/311

Ta strona została przepisana.

spełniając jednakże moje żądanie. — Pomimo wszystko, mości Mackellar, wiedz o tem, że u rosłeś w mych oczach conajmniej na czterdzieści stóp. Sądzisz, że nie umiem ocenić wierności? Dlaczegóż więc, wedle twego zdania, włóczę z sobą po świecie Secundrę Dassa? Nie dla innej przyczyny, lecz dlatego, że on gotów jest choćby jutro zginąć albo zamordować kogoś dla mnie... za to go właśnie lubię. Ba, może to aspanu wydać się dziwnem, ale spodobałeś mi się dziś więcej, niż kiedykolwiek, właśnie za to, czego chciałeś dokonać. Dotychczas myślałem, że nie umiesz się wyzwolić z pod uroku Dziesięciorga Przykazań... a tymczasem... bodajbym zginął na wieki! — (tu głos podniósł) — ta stara baba ma przecie jeszcze krew w żyłach! Co jednak nie przeszkadza — ciągnął dalej z uśmiechem, — że uczyniłeś dobrze, dając mi owo przyrzeczenie... bo wątpię, czy zdołasz kiedy zajaśnieć w swym nowym zawodzie.
— Sądzę — odpowiedziałem, — iż powinienem przepraszać i Boga i waćpana, za to, żem uległ owej grzesznej pokusie. Wszelakoż dałem już słowo i dotrzymam go sumiennie. Tylko gdy pomyślę o tych, których waszmości prześladujesz...
Tu przerwałem, z czego on korzystając, rzekł:
— Życie jest rzeczą dziwną, a ludzie dziwnemi istotami. Ot, asan mniemasz, jakobyś kochał mego brata. Zapewniam cię, iż jest to