Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/313

Ta strona została przepisana.

Niemasz wątpliwości, że dawniejszemi czasy lubował się był w niepotrzebnem oczernianiu samego siebie, szczycąc się swą niecnotliwością i biorąc ją sobie za godło, nie był też tak nierozumny, by miał tłumić choćby jeden zwrot dawnych swych wyznań.
— Ale teraz, skoro wiem, że waćpan jesteś człowiekiem ludzkim — powiadał, — niechże mi będzie wolno się wytłumaczyć. Bo zapewniam waćpana, żem jest też człek ludzki i że mam też pewne zalety, jako moi sąsiedzi.
Naprzykrzał mi się, jakom powiedział, bo na wszystko miałem dlań jedną tylko odpowiedź:
Wyrzecz się waszmość obecnego swego zamierzenia i wróć ze mną do Durrisdeeru, a wtedy uwierzę...
A on na to potrząsał głową i mówił:
— Ach, panie Mackellar, byś żył i tysiąc lat, jeszcze natury mej nie zrozumiesz. Godzina rozwagi już upłynęła, a godzina przebaczenia jeszcze nie nadeszła. Teraz toczy się bitwa, która zaczęła się lat dwadzieścia temu, gdyśmy rzucali pieniążek w komnacie durrisderskiego dworu. Miewaliśmy chwile triumfu i porażki, ale żadnemu z was nigdy nawet nie śniło się o kapitulacji... co zaś mnie się tyczy, to gdy rzucam rękawicę, rzucam z nią razem na szalę losów honor mój i życie.
— Wieleć tam znaczy honor waszmości! — odpowiadałem na to. — Za waćpana pozwoleniem, te wojownicze podobieństwa brzmią nie-