Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/316

Ta strona została przepisana.

uśmiechem. — Doprawdy, mój Mackelarku, nie wiem, czy znajdzie się komnata tak obszerna, by mogła służyć mym celom w owym akcie wynagrodzenia.
— O „próżność“, próżność! — karciłem go za to. — I pomyśleć sobie, ze ta wielka moc czynienia złego jest podniecana tem samem uczuciem, które każe dziewczynie mizdrzeć się przed lustrem
— O, na każdą rzecz są dwojakie słowa: — odrzekł pan dziedzic — słowo, które powiększa i słowo które pomniejsza. Waćpan nie zdołasz pokonać mnie słowem! Powiedziałeś kiedyś, że mogę polegać na aścinem sumieniu, jeślibym był, za przykładem waćpana, w usposobieniu do umniejszania czyjejś wartości, powiedziałbym, że liczyłem na aściną próżność. Twoją ambicją jest uchodzić za człowieka słownego... moją zaś nie przyznawać się do porażki. Nazwij to sobie próżnością, nazwij cnotą czy wielkodusznością... cóż tu znaczą słowa? W każdym razie uznać musisz w nas obu pewną cechę wspólną iż obaj żyjemy dla jakiejś idei.
Z tak poufałych pogawędek oraz z tak wielkiej wyrozumiałości, jaką okazywaliśmy sobie wzajem, wnosić można, iż pożycie nasze było teraz wyborne. Tak też było w istocie... tym razem nawet braliśmy sprawę o wiele poważniej niż przedtem. Poza dysputami, jakie tu starałem się odtworzyć, panował między nami nietylko wzajemny respekt, ale bodaj że