Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/318

Ta strona została przepisana.

przyglądając się zielonemu wybrzeżu, na którem tu i owdzie widać było blade dymy małej mieściny, co była celem naszej podróży. A że właśnie rozmyślałem, jakby się wymknąć cichaczem tak spoufalonemu ze mną wrogowi, przetom się stropił potrosze, gdy on z ręką wyciągniętą zbliżył się do mnie.
— Muszę się z waćpanem pożegnać... i to na zawsze — rzekł do mnie. — Albowiem wrócisz już pomiędzy mych wrogów, gdzie niechybnie odżyją w tobie wszystkie twe dawne uprzedzenia. Wszelakoż powiem ci, że z pod mego uroku nie uwolnił się nikt, kogo chciałem nim spętać. Nawet i ty, zacny mój przyjacielu (że już nakoniec nazwę się tym tytułem )... nawet ty masz teraz zgoła inny mój konterfekt w swej pamięci... i to taki; którego nie zdołasz już nigdy zapomnieć. Szkoda, że podróż nie trwała dłużej, bo wyraziłbym ci ten obraz jeszcze głębiej. Ale teraz już wszystko się skończyło i znów jesteśmy z sobą w wojnie. Po tej krótkiej przegrywce mogłaś osądzić, jak niebezpieczny ze mnie człowiek... a powiedz tym durniom (to mówiąc, wskazał palcem w stronę miasta), — żeby dobrze się namyślili, zanim poważą się ze mną wojować.