Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/32

Ta strona została przepisana.

się, przetarł rękę, czoło i z uśmiechem odwrócił się ku mnie:
— Nie zgadłbyś waćpan, o czem myślałem — odezwał się. Przyszło mi na myśl, że byłbym szczęśliwym człowiekiem, gdybym mógł tak jeździć i narażać życie, jak ci ludzie wyjęci z pod prawa.
Odpowiedziałem mu, że zauważyłem u niego brak pogody i radości, i dodałem, że powszechną wadą ludzką jest zazdrościć drugim ich losu i mniemać, iż zmiana przyniesie nam lepszą dolę. W tem miejscu zacytowałem znany wiersz Horacego, jako młokos świeżo ze szkół przybyły.
— Owszem, owszem — odrzekł pan Henryk. — Zgadzam się z waćpanem... ale powróćmy już do naszych rachunków.
Niebawem jednak zacząłem potroszę dociekać powodów jego zgryzoty. Doprawdy, nawet człek ślepy wykryłby rychło, że nad owym domem zawisnął posępny cień — cień dziedzica Ballantrae. Żyw czy umarły (a wówczas miano go za umarłego) człowiek ten był rywalem swojego brata; był jego rywalem w szerszym świecie, gdzie nie słyszało się nigdy dobrego słowa o panu Henryku, natomiast same pochwały i wyrazy ubolewania gdy chodziło o starszego brata; rywalem był i w rodzinnym domu, nietylko w obliczu ojca i żony, ale nawet wobec domowej służby.