Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/320

Ta strona została przepisana.

— Dawnośmy już aspana oczekiwali — rzekł pan Henryk, — a, prawdę powiedziawszy, tośmy już ostatniemi dniami poczęli wątpić, zali będzie nam danem ciebie oglądać. Cieszę się, panie Mackellar, iż mogę znów uściskać twą prawicę... bom ci myślał już, że już leżysz kędyś na dnie morza...
— A, bodajby tak się stało, panie łaskawy! — zawołałem — Byłoby to z większym pożytkiem dla waszmości!
— Bynajmniej! — odrzekł pan posępnie. — Czegoś lepszego nie mógłbym sobie życzyć. Długi rachunek mam do zapłacenia... a teraz będę mógł potrosze go spłacać.
Oburzyłem się na tę jego pewność siebie, a on mi na to.
— Oho! to już nie to co w Durrisdeerze!... Pomyślałem zawczasu o wszelakiej ostrożności. Przygotowałem ja się na powitanie mego brata... a sława jego i tutaj dotarła. Prawdę powiedziawszy, to los szedł mi na rękę! Spotkałem tu pewnego kupca z Albany, który znał się z nim tuż po roku 1745, a miał go w nader silnem podejrzeniu o zamordowanie niejakiego Chew, również Albeńczyka. Nikt ci tu nie będzie przeto zdziwiony, jeżeli przybyszowi zamkną drzwi przed nosem; nie pozwolę mu przemówić choćby słówkiem do moich dzieci ani nawet pozdrowić mej żony; jedynie dla siebie uczynię ten wyjątek, że dopuszczę go do rozmo-