Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/321

Ta strona została przepisana.

wy ze mną... bo inaczej ominęłaby mnie cała przyjemność.
To rzekłszy, jął z ukontentowaniem zacierać ręce Nagle opamiętał się i przywoławszy służbę, jął ich wyprawiać z bilecikami do wszystkich wysoko postawionych osobistości w onej prowincji. Nie wiem, pod jakiemi pozorami spraszał do siebie tych dostojników — w każdym razie zaproszenia osiągnęły skutek, tak iż gdy nasz dawny wróg ukazał się na widowni, ujrzał mego pana przechadzającego się w cieniu drzew przed domem, a przy nim z jednej strony samego gubernatora, z drugiej zaś różnych ludzi wybitniejszych. Jejmość pani dobrodziejka, siedząca na ganku, wstała nagle z wielką w twarzy markotnością i powiodła dzieci w głąb dworku.
Pan dziedzic, wytwornie odziany, z piękną szpada u boku, ukłonił się z wdziękiem całemu towarzystwu i poufale skinął głową memu panu. Pan Henryk nie odwzajemnił mu się powitaniem, tylko z pod nasępionych brwi wpatrywał w przybysza.
— Radbym wiedzieć, mościpanie, — odezwał się nakoniec, — jakiż to wiatr niepomyślny przygnał waćpana właśnie w to miejsce, gdzie, ku naszemu wspólnemu nieszczęściu, zdążyła już zawczasu dotrzeć aścina sława?
— Wasza lordowska mość raczy być wielce uprzejmy — odrzekł pan dziedzic, wzdrygnąwszy się nieznacznie.