Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/322

Ta strona została przepisana.

— Wolę być zupełnie szczerym — odparł pan Henryk, — bo trzeba, byś waszmość jasno zrozumiał swe położenie. W kraju ojczystym, gdzie waćpan byłeś tak mało znany, można było jeszcze łudzić się pozorami; tu jednak, w tej prowincji, na nic one się nie zdadzą, przeto muszę oznajmić, że umywam ręce i nie chcę już styczność z tobą. Zrujnowałeś mnie waszmość niemal do szczętu, jak wprzódy rujnowałeś mego ojca, któremu na dobitkę rozdarłeś serce boleścią. Zbrodnie twoje dotąd uchodziły przed ręką sprawiedliwości... ale przyjaciel mój, jmć pan gubernator przyrzekł mi, iż okaże się względnym dla mej rodziny. Miejże się więc na baczności, mospanie! — tu pan Henryk podniósł głos i w uniesieniu jął potrząsać laską; — jeżeli cię przyłapią na tem, że bąkniesz choćby dwa słowa do kogokolwiek z Bogu ducha winnej mej czeladki, tedy wiszące nad tobą prawo ukarze cię za to z całą surowością!
— Aha! — ozwał się pan dziedzic, cedząc każde słowo. — Więc to taka korzyść z przebywania w obcym kraju! Jak widzę, obecni tu panowie są zgoła nieświadomi naszych dziejów; nie wiedzą, że to ja jestem prawowitym lordem Durrisdeeru; nie wiedzą, że asan jesteś mym młodszym bratem, który jedynie dzięki zaprzysiężonej ugodzie rodzinnej przywłaszczył sobie moje miejsce; nie wiedzą (bo inaczej nie przestawaliby w takiej zażyłości z tobą), że jako Bóg na niebie, każda piędź tej ziemi do mnie