mego czcigodnego przyjaciela, lorda na Durrisdeerze.
Pomruk przytakiwania rozległ się wśród zgromadzonych obywatelów prowincji.
— Powinienem był pamiętać, jakim mirem cieszy się lada tytur w takiej zapadłej dziurze, jak ta mieścina — ozwał się pan dziedzic, blady jak płótno; — nawet się nie zważa, czy tytuł ów słusznie nabyty! Nie pozostaje mi więc nic innego, jak umrzeć przed progiem domu jego lordowskiej mości, gdzie mój zewłok może być nawet wcale nadobnym ornamentem...
— Dość już tego mizdrzenia się! — krzyknął pan Henryk. — Wiesz, doskonale, żem podobnych myśli nigdy nie żywił i chcę tylko uchronić siebie od potwarzy, a dom mój od twego natręctwa. Daję ci wybór i albo zapłacę za przewiezienie ciebie do kraju na pierwszym okręcie, jeżeli pod tutejszym rządem zdołasz przypadkiem wziąć się znów do dawnych swych zajęć (choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym, byś odrazu stąd wyjechał!)... albo, jeżeli tamto ci do gustu nie przypadnie, tedy będziesz i owszem mógł tu pozostać! Zasięgnąłem wieści, za jaką sumę można przy całej oszczędności utrzymać się przyzwoicie w Nowym Jorku... i taką to sumę będę ci wypłacał co tygodnia, a jeżeli nie umiesz własnemi rękoma zapracować sobie na lepsze warunki bytowania, toć już czas ostateczny, byś się wziął do nauki. Jeden tylko stawiam warunek: byś
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/324
Ta strona została przepisana.