nie wdawał się w rozmowę z nikim z mej rodziny, oprócz mnie...
Niewiem, zalim kiedy widział człowieka tak bladego jako był pan dziedzic w oną chwilę; mimo wszystko jednak trzymał się prosto i zaciskał usta.
— Spotkały mnie tu różne zgoła niezasłużone szyderstwa odezwał się nakoniec; — nie myślę wszakże szukać przed niemi ratunku w ucieczce. Dajże mi oną chudą zapłatę; przyjmę ją bez wstydu, boć ona i tak do mnie należy... jako ta koszula, którą, masz na grzbiecie. Postanawiam zostać tutaj, póki ci panowie nie poznają mnie lepiej. Zresztą i tak oni musieli wymiarkować, co za djabeł w tobie siedzi, skoro przy całej rzekomej dbałości o honor rodziny tak się radujesz jego ponieżniem w mej osobie
— Wszystko to brzmi pięknie — odrzekł pan Henryk, — ale dla nas, którzy znamy cię oddawna, są to puste słowa. Aść musisz wybrać tę alternatywę, która wedle twego zdania najbardziej ci będzie korzystną... przyjmij zaś ją o ile możesz, w milczeniu. Wierzaj mi, że ci to na dalszą metę bardziej płużyć będzie, niż takie jako w tej chwili, szastanie się i okazywanie niewdzięczności.
— O, dzięki, miłościwy panie! — zawołał pan dziedzic głosem nabierającym coraz większej
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/325
Ta strona została przepisana.