Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/326

Ta strona została przepisana.

mocy, wznosząc przytem wysoko palec wskazujący. — Bądź spokojny; nie minie cię moja wdzięczność. Teraz pozostaje mi tylko wyrazić szacunek obecnym tu wielmożnym panom, których znużyliśmy setnie naszemi sprawami rodzinnemi.
Ukłonił się wszystkim kolejno, poprawił szpadę i oddalił się, zostawiając w zdumieniu całe zgromadzenie — w tem zarówno mnie ja i mego pana.

Tak się dla nas rozpoczął nowy od innych, odmienny okres onego rodzinnego rankoru. Pan dziedzic nie był bynajmniej w takich tarapatach, jak o nim sądził pan Henryk. Miał wszak pod ręką oddanego mu ciałem i duszą, wybornego kunsztmistrza wszelkich robót złotniczych. Przy wypłacanej przez mego pana pensji, która nie była znów taka skąpa, jak zapowiedziano, owi dwaj ludzie mogli snadnie utrzymać się i wyżywić, a wszystkie zarobki Secundry Dassa mogły być zaoszczędzone dla jakichś przyszłych celów... i nie wątpię, że właśnie to czyniono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zamiarem pana dziedzica było uciułać dostateczną kwotę, a potem wyprawić się na poszukiwanie skarbu ongiś przezeń zakopanego pomiędzy górami.
Mieszkanie sobie obrał w nędznej dzielnicy miasta, w ustronnym, małym domku drewnianym, przysłoniętym akacjami, a opatrzonym