Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/328

Ta strona została przepisana.

zwisko Durie zostało zszargane w kramikowem ogłoszeniu, a dawny dziedzic tego dumnego rodu, podwinąwszy nogi pod siebie, przesiadywał na publicznym widoku jakoby żywy dowód brutalności jego brata. Zamiar ten o tyle mu się powiódł, że w mieście istotnie poczęto szemrać i utworzyło się stronnictwo nader nieprzyjaźnie usposobione względem mego pana, zwłaszcza że niejednego kłuła w oczy przychylność, jaką pana mego darzył gubernator. Jejmość dobrodziejka (która nigdy nie doznawała równie dobrego przyjęcia w kolonji) spotykać się nieraz musiała z dotkliwemi aluzjami; na niewieścich zebraniach towarzyskich zabraniano jej niemal najmniejszej wzmianki o igle i szyciu, aczkolwiek byłby to w ten gronie najwłaściwszy i zgoła naturalny temat rozmowy i widziałem jak z tych zebrań wracała z wypiekami na twarzy i ślubowała, że już nigdy nie wybierze się w odwiedziny.
Pan mój tymczasem przemieszkiwał w swym pięknym dworze, oddany gospodarowaniu, zażyły z ludźmi bliskimi sobie, a nie troszcząc się albo i zgoła nie wiedząc, co się działo w dalszym nieco świecie. Wyglądał teraz dobrze, przytył, twarz mu się ożywiła i nabrała blasku, a nawet upały jakoby nie szkodziły jego zdrowiu. Przeto jego małżonka — pomimo wszystkich strapień, jakie na nią przychodziły — codziennie składała dzięki niebiosom, że ojciec zostawił jej w spadku taki rajski zakątek. Od tej