Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/329

Ta strona została przepisana.

godziny, gdyż z okna swego pokoju spoglądała na upokorzenie pana dziedzica, serce jej zaznało jakoby ciszy i ukojenia. Ja nie czułem się tak spokojny, jako ona; w miarę jak czas płynął, miarkowałem coraz wyraźniej, iż z moim panem dzieje się coś niedobrego. Był bezwątpienia szczęśliwy, lecz tajne były powody onej szczęśliwości; nawet przebywał na łonie rodziny, knuł z widocznem upodobaniem jakieś skryte myśli. Z domu rzadko się wydalał, a dzień miał całkowicie niemal zajęty i jedynie wczesnym rankiem, gdy pan Aleksander zasiadał do nauki, nie miałem pewnej wiadomości, gdzie się pan mój obraca... a przypuszczenia różne przychodziły mi do głowy... Musiałem mieć go przecie na oku, zwłaszcza, że nieprzjaciel siedział nam tuż pod bokiem i tak się jakoś czaił... Przeto pod jakimś pozorem zmieniłem godzinę, w której miałem wdrażać p. Aleksandra w naukę pisania i rachunku, i zamiast na lekcję udawałem się odtąd wślad za moim panem.
Otóż każdego ranka, w pogodę czy słotę, part Henryk brał laskę o złotej gałce, zakładał kapelusz na tył głowy (był to u niego nowy obyczaj, który wedle mego domysłu miał oznaczać srogość) i urządzał sobie okólną przechadzkę. Szedł najpierw śród nadobnych drzew, potem koło cmentarza; tam, jeżeli pogoda była piękna, przysiadał na czas pewien i pogrążał się w zamyśleniu. Stąd ścieżka skręcała ku wodzie, biegła wzdłuż przystani i mijała budę pana