Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/33

Ta strona została przepisana.

Rej wodzili wśród czeladzi dwaj starsi już słudzy. Jan Paweł, mały, łysy, uroczysty a gniewliwy człeczyna, ciągły mentor i kaznodzieja, a przytem (oddajmyż mu tę sprawiedliwość) nienagannie wierny sługa był przywódcą tych, co stali po stronie starszego brata. Nikt na tyle rzeczy sobie nie pozwalał, co Jan Paweł. Znajdował w tem upodobanie, by publicznie okazywać lekceważenie panu Henrykowi, przyczem nieraz nie obeszło się bez wzgardliwych porównań. Pan starszy i pani Henrykowa gromili go za to, rzecz oczywista, ale nigdy tak stanowczo, jak na to zasługiwał; zresztą dość było, by ukazał twarz zapłakaną i rozpoczął lamenty nad panem Jakóbem — swoim „chłopyszkiem“, jak go nazywał — a już mu wszystko wybaczono. Pan Henryk znosił to wszystko w milczeniu, spoglądając to smutnym, to ponurym wzrokiem. Wiedział, iż niepodobna mu iść w zawody ze zmarłym, a nie mógł zdobyć się na to, by zganić starego sługę za owo uchybienie. Kto jak kto, ale on nie potrafił w takim celu użyć języka...
Wodzem przeciwnego stronnictwa był Macconochie, stary rubacha, zawsze pijany, słoneczny i hałaśliwy. Nieraz mnie zastanawiał ten dziwny zbieg okoliczności, że każdy z tych dwóch służących bronił człowieka wręcz mu przeciwnego usposobieniem — i że obaj oczerniali własne wady i wynosili pod niebiosa własne zalety, gdy dostrzegli je u którego ze swych panów. Macco-