Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/330

Ta strona została przepisana.

dziedzica. Zbliżając się do tej drugiej części swojego rontu, jmć mój pan zaczynał iść z większą niefrasobliwością, jakoby radował się powietrzem i pięknym widokiem. W połowie drogi między budą i brzegiem morza przystawał na chwilę, wspierając się na lasce. Była to właśnie godzina, gdy pan dziedzic siedział na ławeczce, pilnie machając igłą. Bracia wpatrywali się wzajem w siebie z zawziętością na licach, poczem pan Henryk oddalał się, uśmiechając się sam do siebie.
Dwa razy byłem zmuszony, nagiąć się do tej niemiłej konieczności i odgrywać rolę szpiega... i przyznam, że odkrycie, jakiego dokonałem, nie napełniło mnie wcale radością. Stosunek, jaki się między dwoma braćmi wytworzył, wydał mi się nietylko sam w sobie wstrętny, ale ponadto groźny w możliwościach dalszych złych następstw. Przeto odtąd, o ile pozwalały mi na to różnorakie zajęcia, jąłem chadzać krótszą drogą i bywać sekretnym świadkiem ich spotkań. W czas niedługi potem, gdym po tygodniowej może niebytności zaszedł w to miejsce, byłem zdumiony, zastawszy zgoła nieoczekiwany stan rzeczy. Naprzeciw domu pana dziedzica, była ława, na której mogli siadywać klienci, chcący pogwarzyć z właścicielem kramu. Tam właśnie obaczyłem siedzącego mego pana, piastującego w ręku laskę i spoglądającego w zadowoleniu na zatokę; o jakie trzy stopy od niego siedział pan dziedzic i łatał ubranie. Ża-