Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/331

Ta strona została przepisana.

den z nich dwóch nie mówił ani słowa, a pan Henryk nawet nie zadawał sobie trudu, by choć okiem rzucić na swego nieprzyjaciela. Przypuszczam, że chyba jednak sama bliskość osoby dawała mu bezpośrednie wyczucie sąsiedztwa i niewątpliwie upajał się rozkoszą nienawiści.
Ledwo oddalił się, jam natychmiast całkiem jawnie pobiegł za nim.
— Panie, panie miłościwy — odezwałem się. Nie godzi się w taki sposób postępować.
— Mnie jednak sposób ten wychodzi na zdrowie! — odrzekł pan Henryk, a nietylko te słowa, które były dość osobliwe, ale i brzmienie, jakie im nadał, zatrwożyły mnie wielce.
— Panie mój, radzę-ć, nie chciej dopuszczać do siebie tych złych uczuć! — zawołałem. — Nie wiem, czy bardziej zagrażają one duszy czy rozumowi... wszelakoż waszmość zmierzasz do tego, by zatracić jedno i drugie!
— Nie potrafisz mnie zrozumieć, mój stary — odpowiedział, — nigdy na sercu nie miałeś takiego brzemienia goryczy.
— Zresztą, jeśliby się nawet tak nie stało, jak mówię, — dodałem, — to postępowanie waszmości napewno podżegnie tego człowieka do jakiego ryzykownego czynu.
— O, wprost przeciwnie! Ja właśnie przełamuję jego ducha — odrzekł pan Henryk.

Przez jaki tydzień pan mój co ranka spoczywał na ławie we wspomnianem miejscu. Było