Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/332

Ta strona została przepisana.

to miejsce przyjemne, ocienione zielonemi akacjami, z widokiem na zatokę i pływające okręty, odbrzmiewające dolatującym z daleka śpiewem majtków, krzątających się koło swej roboty. Tam siedzieli tuż obok siebie obaj bracia, w milczeniu zupełnem i bez ruchu — wyjąwszy poruszenia igły pana dziedzicowej albo odgryzanie przezeń nitki po skończonym szwie, boć on zawzięcie udawał zajętego pilnie robotą. Tutaj jam się do nich przyłączał, dziwując się zarówno sobie samemu jak i mym towarzyszom. Jeżeli przechodzili tam tędy jacyś znajomi mego pana, on pozdrawiał ich wesoło, wołając, iż przybył tu celem udzielenia kilku dobrych rad swemu bratu, który — ku jego radości — stał się niesłychanie pracowity. Ale nawet te słowa pan dziedzic przyjmował z twarzą zupełnie spokojną, co działo się w jego duszy, wiadomo Bogu, a może tylko szatanowi...
Nagle pewnego cichego dnia podczas tak zwanego babiego lata, gdy lasy mieniły się złotem, czerwienią i szkarłatem, pan dziedzic odłożył igłę i wpadł w nastrój wesoły. Myślę, że musiał zdawna przygotowywać się do niego w milczeniu, gdyż ton jego przemówień był zgoła naturalny; w każdym razie nagłe przerwanie tak uporczywego milczenia, i to w okolicznościach wcale nie usposabiających do wesołości, zabrzmiało dla mych uszu jakoś dziwnie złowieszczo.