Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/333

Ta strona została przepisana.

— Henryku — odezwał się; — oto raz wreszcie uczyniłem krok fałszywy, a tobie wkońcu przyszło do głowy, by z tego skorzystać. Dziś kończy się ta komedja łatania odzieży... a oddaję to waszmości, żeś się dobrze w niej spisał. Krew chciałaby też mieć folgę... ty zaś niewątpliwie wybornie obmyśliłeś, jak się stać samemu sobie uprzykrzonym.
Pan Henryk nie rzekł ani słowa i tak się zachował, jakgdyby pan dziedzic wcale nie był przerwał milczenia.
— No, no! nie bądźże taki niemrawy — mówił w dalszym ciągu pan dziedzic; — z tem ci wcale nie do twarzy. Mógłbyś teraz (wierzaj mi) być nieco łaskawym, boć nie powinienem znosić samego tylko upokorzenia. Zamierzałem bawić się nadal w niniejszą krotochwilę, póki nie uzbieram sobie dostatecznej sumy pieniężnej do pewnego celu; wyznam ci jednak szczerze, że brak mi do tego odwagi. Waść oczywiście życzysz sobie, bym opuścił to miasto; ja, acz inną drogą, doszedłem do tejże myśli. Chcę więc uczynić pewną propozycję... czy też, jeżeli wasza lordowska mość woli, mam zaszczyt prosić o pewną łaskę.
— Prośże o nią — rzekł pan Henryk.
— Może doszło do aścinych uszu, żem miał kiedyś w tym kraju znaczny skarb; — jął opowiadać pan dziedzic; zresztą, mniejsza z tem, czyś o tem słyszał... dość, że się rzecz tak naprawdę miała. Skarb ten byłem zmuszony za-