kopać w miejscu, co do którego mam dostateczne wskazówki. Ambicją moją teraz stało się jego odzyskanie... a ponieważ jest to moja własność, przeto mniemam, że nie będziesz mi w tem bróździł.
— Jedź-że sobie na poszukiwania — odrzekł pan Henryk. — Nie będę ci się sprzeciwiał.
— Dobrze — rzekł na to pan dziedzic; — bym jednak mógł to uczynić, muszę mieć wozy i ludzi. Droga jest długa i uciążliwa, a w okolicach grasują dzicy Indjanie. Dajże mi więc zaopatrzenie pieniężne, ot tylko tyle, ile okaże się niezbędnem... bądź jako zadatek na moją pensję... bądź też, jeżeli wolisz, jako pożyczkę, którą spłacę ci po powrocie. Wtedy zaś, jeżeli taka twoja wola, obaczysz mnie po raz ostatni w swem życiu.
Pan mój spoglądał mu bacznie w oczy; na twarzy miał uśmiech surowy, ale nie odrzekł ani słowa.
— Henryku — ozwał się pan dziedzic ze straszliwym spokojem, cofając się jednocześnie nieco wtył, — Henryku, mam zaszczyt zwracać się do ciebie..
— Wracajmy do domu — rzekł pan Henryk do mnie, gdym go właśnie pociągał za rękaw; to rzekłszy, powstał, wyprostował się, poprawił kapelusz i nie dając ani słowa odpowiedzi, zaczął uporczywie przechadzać się wzdłuż wybrzeża.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/334
Ta strona została przepisana.