Przez chwilę wahałem się, do którego z braci się przyłączyć — tak poważny i ryzykowny wydał mi się ten moment, do któregośmy doszli. Ale pan dziedzic już wrócił do swego zajęcia, spuścił oczy i ruszał ręką tak żwawo, jak przedtem. Przeto zdecydowałem się pójść za moim panem...
— Czyś waćpan oszalał? — krzyknąłem, skorom go dogonił. — Chciałżebyś zaniedbać tak wyborną sposobność?
— Zali podobna, byś mu wasze jeszcze i teraz wierzył? — zagadnął mnie pan Henryk niemal z szyderstwem.
— Pragnę, by on wyniósł się precz z miasta — krzyczałem. — Niech się wyniesie, gdzie chce i jak chce, byle nie tkwił tu dłużej!
— Powiedziałem, com miał powiedzieć — odparł pan Henryk, — i waćpan też wyrzekłeś swe zdanie. Na tem poprzestańmy...
Ale ja zawziąłem się w myśli o wyeksterminowaniu pana dziedzica. Widok tego człowieka, powracającego cierpliwie do swej krawieckiej roboty, był nieznośny dla mej imaginacji. Jeżeli kto, to pan dziedzic nie był do tego stworzony, by podołał znoszeniu tylu zniewag przez czas tak długi. Czułem jakby krew w powietrzu i powiedziałem sobie, że ze swej strony niczego nie zaniedbam, byleby (jeżeli to jeszcze możliwe) odwrócić grożącą zbrodnię. Przeto tegoż dnia udałem się do pokoju, w którym pan mój siedział przy powszedniej jakowejś pracy.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/335
Ta strona została przepisana.