Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/337

Ta strona została przepisana.

— Namyśl się raz jeszcze, panie Mackellar — odpowiedział on na to, — a obaczysz, że trafiają, one w sedno rzeczy. Jeżeli czego nie należałoby płazem puścić, to twego własnego krętactwa. Zaprzecz (jeżeli możesz), że pieniądze te były ci potrzebne na to, by z ich pomocą obejść moje rozkazy... a z całą chęcią prosić cię będę o przebaczenie. Jeżeli zaprzeczyć nie potrafisz, tedy nic ci nie pozostało, tylko usłyszeć, jak nazywam po imieniu twe postępowanie.
— Jeżeli wasza miłość sądzisz, żem miał inne zamiary, jak tylko ratować waćpana... — zacząłem.
— Ach, mój stary przyjacielu — odrzekł mi na to; — wiesz przecie doskonale, co ja myślę! Z serca całego dłoń ci podaję... ale nie dam ci ani złamanego szeląga!
Na tem polu doznawszy porażki, odszedłem natychmiast do mego pokoju, napisałem list, pobiegłem z nim do przystani, bom wiedział, że właśnie jeden z okrętów wyrusza w drogę. Zmierzch już zapadał, gdym stanął przed drzwiami domu pana dziedzica. Wszedłszy bez pukania, znalazłem jegoż siedzącego wraz z Indyjczykiem przy skromnym posiłku, obejmującym kaszkę kukurydzianą z odrobiną mleka. Domek był wewnątrz ubogi choć chędogi; całą jego ozdobę stanowiła półka z kilkoma książkami i mała ławeczka Secundry, stojąca w kącie.
— Panie Bally — przemówiłem — mam-ci ja w Szkocji z jakie pięć tysięcy funtów, zaoszczę-