Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/338

Ta strona została przepisana.

dzonych w ciągu znojnego i ciężkiego żywota. Właśnie odjechał okręt, wiozący list z prośbą, by pieniądze te podjęto. Miej waćpan tę cierpliwość i czekaj przybycia statku wysłanego z ojczyzny, a otrzymasz całą ową sumę na warunkach ofiarowanych dziś rano memu panu.
On wstał z za stołu, wystąpił naprzód, ujął mnie za ramiona i patrzył mi w twarz z uśmiechem.
— Ależ waćpan przywiązany jesteś do mamony — ozwał się. — Przywiązany jesteś do pieniędzy, jak do niczego w świecie, z wyjątkiem tylko mego brata!
— Boję się starości i ubóstwa — odparłem, — a to przecie zgoła inna sprawa.
— Nie będę się spierał o nazwę. Wolno ci to tak nazywać — odrzekł pan dziedzic. — Ach, panie Mackellar! Gdybyś to był uczynił z miłości ku mnie, z jakąż radością przyjąłbym twoją ofiarę!
— Wszelakoż — odpowiedziałem z przejęciem — niech to będzie choćby z mą hańbą, lecz wyznam waszmości szczerze, iż nie chcę już żadną miarą oglądać waćpana w tem miejscu. Nie ofiaruję-ć onej sumy z miłości... o, daleki jestem od tego!... ale (niech mi Bóg Sędzią będzie!) czynię to bez nijakich wrogich uczuć... choć sam temu wielce się dziwię.
— Aha! — odrzekł mi on na to, trzymając mnie jeszcze za ramiona i potrząsając mną zlekka; — widzę, że myślisz o mnie więcej, niźli