Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/339

Ta strona została przepisana.

sam przypuszczasz... i ja też temu się dziwię — dodał, naśladując moje wyrażenie i jakoby głos mój nawet. Zacnym jesteś człowiekiem i dlatego gotów jestem cię oszczędzić.
— Oszczędzić... mnie? — zawołałem.
— Tak, oszczędzić waćpana — powtórzył, wypuszczając mnie z uścisku i odwracając się; po chwili znów zwrócił się do mnie: — Niebardzo zdajesz sobie sprawę, panie Mackellar, co ja uczynię z temi pieniędzmi! Zali mniemasz, że ja naprawdę pogodziłem się z mym losem... z mą klęską? Słuchaj tedy, coć powiem. Życie moje było szeregiem niezasłużonych poniżeń i odtrąceń. Najpierw Karolek, to książątko-niebożątko, poszkapił się w swych wielce obiecujących poczynaniach; wtedy to poraz pierwszy zawiodła mnie fortuna. Potem w Paryżu znów udało mi się stanąć na wysokim szczeblu. Tym razem zaszkodził mi tylko przypadek: jeden z mych listów wpadł w ręce osoby niepowołanej i znów znalazłem się na lodzie. Za trzecim razem sprzyjały mi losy. Cierpliwie i wytrwale budowałem sobie w Indjach siedzibę i nowe stanowisko; nagle nadszedł Clive, mój radża został rozgromion, a ja uciekłem z pożogi jakoby drugi Eneasz, niosąc Secundrę Dassa na plecach. Trzy razy sięgałem po najwyższe stanowisko... a przecie mam zaledwie czterdziesty trzeci rok życia. Poznałem świat tak dobrze, jak niewielu ludziom udało się poznać go za życia; bywałem i na dworze i w obozie, na wschodzie i na za-