Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/34

Ta strona została przepisana.

nochie rychło powąchał, do kogo lgnie w cichości moje serce, spoufalił się wielce ze mną i nie raz całą godzinę wymyślał na pana Jamesa, na czem, bywało, ucierpiała nieraz i moja robota.
— Oni tu pogłupieli z kretesem! — krzyczał. — A niechże ich piorun wytraci! Dziedzic... Niech djabli wezmą tego, kto go tak nazwie!... teraz pan Henryk powinien być dziedzicem! Powiem panu, że póki ten dziedzic tu był, to żaden z tych chłystków tak się nim nie zachwycał... Szkoda, że ten drab nosił takie nazwisko! Nigdym z jego ust nie posłyszał dobrego słowa... nic, ino same bezecne, plugawe, bezbożne przekleństwa... niech go djabli wezmą! A teraz niema takiego, ktoby pamiętał jego szpetne postępki... On człek zacny, wzór wszelkiej cnoty!... Słyszałeś kiedy waszmość, panie Mackellar, o tkaczu, co się zwał Wully White? Co, nie? Otóż ten Wally był człowiekiem pobożnym, a przytem trzeźwym; ani mi on brat ani swat, zresztą ja nawet znosić nie mogłem jego widoku...
W każdym razie był to co się zowie śmiałek, skoro poważył się karcić dziedzica za jakieś jego postępki. Wielkimże było zaszczytem dla jaśnie dziedzica Ballantrae wszczynać nieubłaganą waśń z tkaczem?
Mówił to Macconochie tonem szyderczym, bo ilekroć pojawił się na jego ustach pełny tytuł starszego z braci, nigdy nie obeszło się przytem bez zgrzytu nienawiści.
— A jednak ją wszczął! Ładne to było zaję-