Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/341

Ta strona została przepisana.

jał ich wszystkich obojętnie, gdym wracał do domu, pogrążony w rozpamiętywaniu mych odwiedzin i tego, com posłyszał z ust pana dziedzicowych.
Tego samego wieczoru przyniesiono nam z okrętu paczkę ulotnych pisemek. Nazajutrz pan mój miał iść do gubernatora, zaproszony na jakowyś ansambl towarzyski; gdy już zbliżała się pora wyjścia, zostawiłem go na chwilę samego w pokoju, właśnie gdy wertował owe pisemka. Kiedym powrócił, obaczyłem go w straszliwym stanie: głowa opadła mu na stół bezwładnie a szeroko rozpostarte ramiona leżały na stosie pomiętoszonych papierów.
— Panie, panie mój miłościwy! — krzyknąłem, biegąc ku niemu co sił, bo przypuszczałem, że napadł go paroksyzm jakiś.
Skoczył z miejsca, niby figurka na sprężynie, a lica miał tak wykrzywione wściekłością, że na innem miejscu napewnobym go nie poznał — jednocześnie zaś wzniósł rękę wysoko nad głową, jakgdyby chciał mnie uderzeniem powalić na ziemię.
— Zostaw mnie w spokoju! — wrzasnął przeraźliwie.
Uciekłem, com tylko miał sił w drżących nogach, wprost do jmć pani dobrodziejki. Ona też nie traciła czasu — ale kiedyśmy przyszli do drzwi mego pana, zastaliśmy je zamknięte od