Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/342

Ta strona została przepisana.

wewnątrz i tylkośmy posłyszeli jego głos, by go zostawić w spokoju. Spojrzeliśmy sobie wzajem w twarze — były trupio blade. Sądziliśmy, że już nadszedł cios ostatni...
— Napiszę do gubernatora, by go miał za wytłumaczonego — ozwała się jmć pani; — musimy mieć oparcie w możnych naszych przyjaciołach.
Wzięła pióro, by pisać, lecz wypadło jej z ręki.
— Nie mogę pisać — rzekła. — Możesz waść mnie wyręczyć?
— Zrobię bruljon, mościa dobrodziejko — odpowiedziałem.
Patrzyła mi przez ramię, gdym pisał, a gdym skończył, rzekła:
— To wystarczy. Dzięki Bogu, panie Mackellar, że mogę polegać na waćpanu! Ale cóż to się teraz stało? Cóż to, cóż to takiego?
W głębi duszy sądziłem, że żadne wyjaśnienia nie są tu już możliwe... i że nawet byłyby zbyteczne. Ot, bałem się, że poprostu obłęd tego człowieka nareszcie znalazł sobie ujście i wybuchnął, jak długo tłumione płomienie wulkanu. Wszelakoż obaw tych nie ośmielałem się (przez litość dla cnej matrony) wypowiadać głośno.
— Bardziej rozsądną rzeczą będzie pomyśleć nad tem, co nam czynić należy — odpowiedziałem. — Mamyż go zostawić tutaj samego?