Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/343

Ta strona została przepisana.

— Nie śmiem zakłócać mu spokoju — odparła jejmość. Natura napewno najlepiej wie, co trzeba czynić; ona to może krzyczy, by zostawić go samego... my zaś pociemku odnajdziemy sobie drogę. O tak, jabym go zostawiła tak, jak w tej chwili.
— Przeto ja, mościwa dobrodziejko, wyprawię ten list i jeżeli twa wola, wrócę tu, by ci dotrzymywać towarzystwa — oświadczyłem.
— Uczyń to, proszę — zaszlochała dobrodziejka.
Przez całe popołudnie siedzieliśmy pospołu, przeważnie w milczeniu, wpatrując się w drzwi wiodące do pokoju mego pana. Umysł mój zaprzęgnięty był sceną, która zdarzyła się przed chwilą, oraz jej dziwnem podobieństwem do dawniejszych mych przywidzeń. Winienem o tem słów kilka powiedzieć, gdyż rozeszła się po świecie opowieść nader przesadzona, którą widziałem nawet ogłoszoną drukiem, a której szczegóły powiązane były z mojem imieniem. Otóż to tylko było jednakowe: istotnie pan mój siedział w pokoju, oparłszy o stół głowę, a gdy zwrócił ku mnie oblicze, był na niem taki wyraz, który wstrząsnął mną do głębi. Atoli pokój był zgoła całkiem inny, sposób usadowienia się pana Henryka przy stole zgoła odmienny, a na twarzy jego, gdy ją odsłonił, malowała się bolesna jakaś wściekłość, nie zaś owa przerażająca rozpacz, jaka zawsze (wyjąwszy wspomniany raz jeden wypadek) cechowała ją w mych