Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/345

Ta strona została przepisana.

robę, gdy ma jakieś ważne zajęcie! Przyślij mi do mego pokoju wieczerzę i kosz wina; oczekuję przybycia jednego z mych przyjaciół. Pozatem pragnąłbym, by mi nie przeszkadzano.
To rzekłszy, zamknął znów mocno drzwi za sobą.
Liścik był zaadresowany do niejakiego kapitana Harrisa, przebywającego w jednej z szynkowni koło portu. Znałem Harrisa ze słyszenia jako niebezpiecznego awanturnika, niegdyś mocno podejrzanego o korsarstwo, naówczas zaś wiodącego pospolity handel z Indjanami. Coby jemu miał mówić mój pan, albo on memu panu, tego żadną miarą dociec ani domyślić się nie potrafiłem; nie wiem też, jakim sposobem pan mój o nim zasłyszał... ale chyba dzięki niedawnej nieszczęśliwej przygodzie, z której temu człowiekowi udało się ujść cało. W każdym razie niechętnie wybrałem się z owem poselstwem, a wracałem zeń w strapieniu, choć tak niedokładnie przyjrzałem się kapitanowi. Znalazłem go w zatęchłej izbie, siedzącego przy skapiałej świeczce i próżnej butelce; miał on w sobie pewne ślady wojskowej postawy, a przynajmniej ją udawał, bo manjery jego skądinąd nie były wcale wytworne.
— Powiedz aść wielmożnemu panu, żem jest jego powolnym sługą i że złożę mu swe uszanowanie w ciągu pół godziny — odezwał się, przeczytawszy liścik, poczem wskazawszy pustą butelkę, jął się dopraszać, bym postawił mu nową.