Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/346

Ta strona została przepisana.

Choć wracałem spiesznie, jednakże kapitan nadszedł tuż za mną, a zabawił u nas do późnej nocy. Kur piał poraz drugi, gdym przez okno mego pokoju obaczył mego pana, oświecającego gościowi drogę do furtki; obaj mieli mocno w czubie, byli bardzo ożywieni, a nieraz brali się pod ramię i gwarzyli poufale. Jednakowoż nazajutrz pan mój znowu wyszedł z domu wcześnie rano, niosąc sumę stu funtów w kieszeni. Jestem pewny, że sumy tej nie odniósł zpowrotem, jednakowoż i za to ręczę, że nie dostała się ona do rąk pana dziedzicowych, bom przecie czatował przez cały dzień pilnie w miejscu, skąd było widać jego budę. Ostatni to raz przed naszym wyjazdem z Nowego Jorku pan mój wydalił się poza obręb swego gospodarstwa. Odtąd chodził po gumniech i oborach albo też przesiadywał i gwarzył z rodziną po staremu, atoli w mieście nikt go już nie obaczył, a codzienne wizyty u pana dziedzica poszły jakoby w zapomnienie. Co się tyczy Harrisa, nie pojawił się on u nas już do końca ani razu.
Byłem wielce przygnębiony poczuciem tajemniczości, jaka poczęła wkoło nas się roztaczać. Z samej chociażby zmiany w zachowaniu się mojego pana widać było, że ciężyło mu coś, znacznie na duszy; jednakże żadną miarą nie mogłem odgadnąć, coby to być mogło i w czem miało swój początek, oraz dlaczego mamy teraz zamykać się w obrębie naszego domu i ogrodu. Jasną, a nawet dającą się dowieść rzeczą było,