Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/348

Ta strona została przepisana.

został wychowany wedle zasad wysoce szkodliwych i niecnych. Zbyt daleko już zaszło faworyzowanie tak wielkiego zła, by można było je lekceważyć“...
Człowiek o zdrowych zmysłach tyleby się troszczył o tę tak bezczelnie kłamliwą opowieść, co o źdźbło zeschłej trawy. By rząd miał wogóle zajmować się tem doniesieniem, było rzeczą nie do pomyślenia dla jakiegokolwiek rozsądnego człowieka — chyba dla tego kpa, który wypisywał te bajduły... a pan mój, choć nienazbyt jaśniejący dowcipem, słynął przecie ze zdrowego rozsądku. Że jednakże liczył się z takim pyszałkowatym wybrykiem jakiegoś skrybenta, a co więcej, nosił owo pisemko na łonie, a treść tegoż w swem sercu, było to niewątpliwym dowodem jego obłąkania. Niewątpliwie sama wzmianka o panu Aleksandrze i groźba skierowana wprost przeciwko jego dziedzicznym prawom przyspieszyła to, co już od tak dawna zagrażało. Może zresztą mój nieszczęsny był już naprawdę oddawna obłąkany, my zaś byliśmy za mało pojętni albo nazbyt do niego przyzwyczajeni, więc nie zdawaliśmy sobie sprawy z ogromu jego choroby.
W jaki tydzień od owego dnia, w którym przysłano nam owe piśmidła, przebywałem do późnej godziny w przystani, potem zaś, jak to nieraz czyniłem, skierowałem się ku domowi pana dziedzica. W sam raz drzwi się otwarły, a w świetle wylewającym się na ulicę ujrzałem