jakiegoś człowieka, żegnającego się z gospodarzem nader serdecznie. Nie potrafię powiedzieć, jak byłem wstrząśniony, rozpoznawszy w nim awanturnika Harrisa. Jedynym wnioskiem, jaki mi się nasunął, było, że to ręka mego pana przywiodła tu tego człowieka. Szedłem więc w wielkiem zamyśleniu, usposobion poważnie zarazem i lękliwie. Gdym późną już godziną dotarł do domu, zastałem mego pana pakującego walizę o podróży.
— Nie mogłeś to aspan przyjść wcześniej? — huknął na mnie. — Jutro odjeżdżam z tobą do Albany i czas już wielki, byś się zajął przygotowaniami.
— Do Albany, panie łaskawy? — zawołałem. — I po cóż to?
— Trzeba odmienić widownię — odpowiedział zwięźle.
Dobrodziejka, u której znać jeszcze było ślady łez niedawnych, skinęła na mnie, bym był mu bez szemrania posłuszny. Wkrótce potem, gdy znaleźliśmy sposobność, by zamienić z sobą słów kilka, rzekła mi, iż on zwierzył się jej ze swoim zamiarem zgoła nieoczekiwanie, po jednej z wizyt kapitana Harrisa i że wszelkie jej starania, czy to żeby odwieść go od tej podróży, czy też wydobyć zeń jakieś wyjaśnienia celu tejże, okazały się daremne.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/349
Ta strona została przepisana.