Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/35

Ta strona została przepisana.

cie: dobijał się do jego drzwi, hałasował, krzyczał i huczał, sypał mu proch do kominka i puszczał w okna fajerwerki, aż w końcu stary poczciwiec począł myśleć, że to djabeł przyszedł po jego duszę. Otóż, że krótko opowiem te długie dzieje, Wully wkońcu zbzikował i klęczał ustawicznie i niepodobna go było skłonić, by powstał; przytem cięgiem płakał, modlił się i labiedził bez końca, aż wkońcu zmarło się nieborakowi. Był to istny rozbój, to każdy przyznać musi!... Spytaj waćpan Jana Pawła... on, człek, tak bogobojny, wstydził się i zrzędził na tę psotę! Doprawdy, zaszczytne zajęcia dla jaśnie dziedzica Ballantrae!
Zapytałem go, co też sam dziedzic o tem myślał.
— Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział. On nigdy nic nie powiedział!
I swoim zwyczajem zaczął znów kląć i wymyślać, raz po raz wtrącając tytuł: „jaśnie dziedzica Ballantrae", wypowiadany przez nos serdecznym głosem.
Podczas takich to wynurzeń pokazał nieraz ów list wysłany do Carlisle; na papierze widniał jeszcze odcisk końskiego kopyta. Nawiasem dodam, że już odtąd nie wdawałem się w poufałość z Macconochie‘m, albowiem wówczas wyraził się tak złośliwie o ożnie pana, Henrykowej, iż musiałem ostro go zgromić, w następstwie tego zaś trzymać go od siebie w należytej odległości.