Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/351

Ta strona została przepisana.

wspólnictwa, które z tą sprawą łączyło osobę mego pana, tak mnie przybiła, iż począłem się lękać wlepionego we mnie wzroku gospodarza. Przemogłem się jednakże i rzekłem, żem to i owo słyszał o kapitanie, nic zasię o panu Mountain, potem zaś jąłem dopytywać się, kto jeszcze należał do owej wyprawy. Tego już mój informator nie wiedział. Dowiedziałem się więc tylko, że pan Mountain wyszedł na brzeg, by czynić jakieś niezbędne zakupy, że chodził po mieście kupując, pijąc i gadając jak najęty. Wyprawa owa snadź szła na upatrzoną jakąś zdobycz, bo kupiec plótł dużo o wielkich rzeczach, jakich dokona po powrocie. Poza tem nic już więcej nie było wiadomem, gdyż nikt z jego towarzyszy nie wychodził na brzeg, a zdawało się, jakoby się bardzo spieszyli, by przed spadnięciem pierwszych śniegów dotrzeć do jakiegoś oznaczonego miejsca.
Jakoż właśnie na drugi dzień zaczął śnieg prószyć nawet w samem Albany. Niepogoda ta wszakże przeminęła tak prędko, jak przyszła, była tylko przestrogą przed tem, co nas czekało. Wówczas jeszczem sobie to lekceważył, bom nie znał dostatecznie owej bezlitosnej krainy. Dziś inaczej na to patrzę i czasami zadaję sobie pytanie, czy groza owych zdarzeń, które teraz przyszło mi ponownie rozważać, nie była w pewnej wynikiem złej pogody i srogich wichrów, na jakie byliśmy wystawieni tudzież dotkliwych mrozów, jakie musieliśmy znosić.