Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/352

Ta strona została przepisana.

Gdy łódź odjechała, pierwszą mą myślą było, że powinniśmy miasto opuścić. Tymczasem na to wcale się nie zanosiło. Pan mój ani myślał opuszczać Albany, mimo że nie miał tu żadnych interesów, — no i trzymał mnie przy sobie, zdala od właściwych mych powinności, choć niby to ciągle czemś mnie zatrudniał. Ówczesne moje postępowanie niewątpliwie spotka się z surowym sądem ludzkim, — może nawet nań zasługuje. Nie byłem ci ja tak tępy, bym nie myślał o tem, co się święci, tylko że zapatrywałem się po swojemu na te sprawy. Nie mogłem tego przewidzieć, że pan dziedzic oddał się w ręce Harrisa i nie domyślał się żadnych postępnych knowań Harris umawiał się w zupełnym sekrecie z moim panem, zresztą miał on opinję człowieka brutalnego a lubiącego ryzykować. Co się tyczy kupca Mountaine, dowiedziałem się po wielostronnych dopytywaniach, że był on człowiekiem tego samego pokroju Cel ich wyprawy — a było nim wszak odnalezienie źle nabytych skarbów — sam w sobie był silną podnietą do zbrodniczych intryg, a charakter okolic, przez które wędrowali, zapewniał im bezkarność krwawych zbrodni. Tak! to prawda, żem miewał takie myśli i obawy, a nawet pewne przeczucia co do losów pana dziedzica. Trzeba jednakże zważyć, że byłem tymże człowiekiem, który myślał o strąceniu dziedzica z krawędzi okrętu w toń morską, — tym samym człowiekiem, który niedawno w sposób