grzeczny acz szczery próbował wejść w układy z samym Stwórcą, pragnąc go nająć do swych ludzkich celów. Z drugiej strony i to jest prawdą, żem już znacznie ostygł w zawziętości względem naszego wroga i prześladowcy; to jednak wtedy poczytywałem zawsze jako słabość ciała, godną nawet potępienia, zaś duch mój pozostawał nadal nieugięty, nadal przepojony dawną niechęcią. Zresztą i to prawda, że co innego było przyjmować na siebie winę i ryzyko zbrodniczego zamiaru, co innego zaś patrzeć jak pan mój narażał się, maczając ręce w niezbyt czystem przedsięwzięciu. Ale to właśnie było głównym powodem mej bezczynności. Jeślibym bowiem miał w jakikolwiek sposób przykładać rękę do tej sprawy, to pewnobym nie ocalił pana dziedzica, a niechybnie naraziłbym mego pana na złe języki ludzkie.
Tak to więc się stało, żem pozostawał bezczynny i przy tem wszystkiem jednak zmuszon jestem usprawiedliwć moje postępowanie. Przebywaliśmy naówczas w miejscowości obcej, niemal odosobnieni od ludzi, bo pominąwszy czysto zdawkowe powitania, zadawaliśmy się tutaj mało z kim. Mój pan przywiózł z sobą kilka rekomendacyj do najważniejszych osób w mieście i okolicy; miał też kilku znajomych, których spotykał był jeszcze w Nowym Jorku; miało to ten skutek, że zaczął przebywać często poza domem i (ze smutkiem to muszę powiedzieć) nabrał zbyt hulaszczych obyczajów.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/353
Ta strona została przepisana.