Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/355

Ta strona została przepisana.

cobym uczynił... wsadziłbym głowę w kubeł zimnej wody, bo ostatniej nocy piłeś aść nad wszelką miarę.
— Tak sądzisz? — odrzekł jakoby z ogromnem zaciekawieniem. — Więc toby mi pomogło? Nigdym tego jeszcze nie próbował.
— Pamiętam czasy, kiedy nie było przyczyny, byś miał próbować... — odrzekłem. Pragnąłbym, miłościwy panie, by się te czasy wróciły. Ale powiem szczerą prawdę, że jeżeli waćpan będziesz nadal pozwalał sobie na takie ekscesy, tedy napytasz się rychle wielkiego nieszczęścia.
— Zdaje się, żem nieudolen już do picia w tej mierze co dawniej — zauważył pan Henryk. — Tracę teraz łatwo głowę, panie Mackellar. Ale będę się już miał bardziej na baczności
— Tego właśnie od aści żądam — odparłem. — Powinien waszmość pamiętać, że jesteś ojcem pana Aleksandra, i ponosisz odpowiedzialność za honor tego nazwiska, które on po tobie odziedziczy.
— Tak, tak — odpowiedział pan Henryk. — Jesteś człekiem, wielce rozsądnym, panie Mackellar, a przytem długo już pracowałeś u mnie. Ale uważam, że jeżeli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, tedy mogę się oddalić. Masz-żo jeszcze mi coś powiedzieć? — dodał z tą gorącą, jakoby chłopięcą skwapliwością, jakiej zazwyczaj nie spotykało się u tego człowieka.
— Nie, panie miłościwy, nie mam już nic do powiedzenia — odpowiedziałem oschłym głosem.