raz poniechawszy tej złobrzmiącej wesołości, jął przechodzić w tony bardziej czułe, aż nakoniec wpadł w rodzaj płaczliwego patosu, który ledwie że mogłem znosić. Wraz z pieśnią coraz to bardziej ustawała pierwotna żywość jego ruchów i gdy już się był rozdział aż do szarawarów, usiadł na brzegu łóżka i poczuł jęczeć. Dla niczego nie mam takiej wzgrady jak dla łez pijackich, przeto czemprędzej odwróciłem się odeń plecami, by nie patrzeć na ów nędzny widok.
A tymczasem on (jako mniemam) już znalazł się na przepaścistej drodze litowania się pad sobą samym, na której dla człowieka rozprężonego[1] dawnemi troskami i niedawnem opilstwem niemasz innego zatrzymania się okrom zmęczenia. Łzy lały mu się ciurkiem — a on rozchełstany i rozdziany siedział i siedział nieporuszenie, nie zważając na chłód panujący w pokoju. Ja wiłem się naprzemian w okrucieństwie i ckliwej słabości, to zrywając się z łóżka w chęci zapobieżenia złemu, to znów nakazując sobie obojętność i udając sen aż znienacka strzeliło mi do głowy: quantum mutatus ab illo![2] — i przywodząc sobie na pamięć mądrość jego, wytrwałość i cierpliwość, zostałem ogarnięty bolesną niemal litością nietylko względem mego pana, ale i względem synów człowieczych.
Wówczas jednym skokiem zerwałem się z miejsca, podszedłem ku niemu i położyłem