Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/359

Ta strona została przepisana.

mu rękę na obnażonem ramieniu, które zimne jak kamień. Odsłonił twarz — była obrzękła i umorusana jak u dziecka. Na ten widok odżyło we mnie częściowo dawna niecierpliwość.
— Wstydziłbyś się waszmość — ozwałem się. — Zachowujesz się jak małe chłopię. Ja też potrafiłbym tak chlipać i nos ucierać, gdyby mi przyszła ochota ożłopywać się winem... wolę jednak iść do łóżka trzeźwy, jak przystało na mężczyznę. Chodźno waszmość do swego łóżka i poniechaj tej całej komedji!
— Ach, panie Mackellar — odrzekł mi na to; — ach, jak mnie serce boli!
— Boli? — zawołałem — Jużci, że nie może być inaczej! Cóż to za słowa śpiewałeś waszmość, gdyś tu wchodził? Okaż innym litość, a wtedy będziemy mogli mówić o litości dla waćpana. Bądź sobie waszmość, jakim chcesz, ale ja nie chcę wycierać kątów po karczmach przydrożnych. Jeżeliś waszmość szermierzem, tedy uderzaj, jeżeli zaś beksą, to becz!
— Krzycz sobie wasze! — wybuchnął on na to. — Ot właśnie, o co chodzi! Ot właśnie... uderzaj! Człowieku, jam już dość długo znosił to wszystko... ale gdy podniesiono rękę przeciw dziesięciu... gdy dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie — tu jego chwilowa moc opadła znów w żałosnem kwileniu, — moje dziecko... mój Aleksander! I znowu zalał się łzami.
Wziąłem go pod ramię i potrząsnąłem nim mocno.