Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Jegomość pan starszy był zawsze jednak uprzejmy dla pana Henryka, ba, okazywał mu wielką wdzięczność i serdeczność; często klepał go po ramieniu i powiadał jakby wszem wobec oznajmując:
— Oto syn, który jest mi prawdziwą pociechą!
I niemasz wątpliwości, że wdzięczny był mu wielce, jako człek rozumny i sprawiedliwy, ale coś mi się zdaje, że na tem się kończyło... a jestem pewny, że to samo myślał i pan Henryk. Miłość ojcowska była całkowicie po stronie zmarłego syna. Prawda, że zdradzał się z nią nieczęsto; wobec mnie bodaj tylko raz jeden. Pewnego dnia mianowicie zapytał mnie, jak ułożyły się moje stosunki z panem Henrykiem. Wyznałem mu szczerze całą prawdę.
— Tak, tak! — odpowiedział, spoglądając zukosa na płonące ognisko. — Henryk jest dobrym, bardzo dobrym chłopcem... A czy słyszałeś aść panie, Mackellar, że miałem jeszcze jednego syna? Niestety nie był on podobno tak zacnym młodzieńcem, jak Henryk; ale żal mnie bierze, panie Mackellar! on już nie żyje!... A póki żył, wszyscyśmy byli zeń bardzo dumni, o tak, bardzo dumni! Choć on czasami nie był taki, jakim być powinien, to jednak kochałem go może bardziej...
Ostatnie słowa wypowiedział w zadumie, patrząc w ogie ńkominka, a potem zwróńcił się do mnie z wielką żywością.