Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/360

Ta strona została przepisana.

— Co?! Aleksander? — zawołałem. — Zali waszmość o nim wogóle myślisz? O nie! Spójrz waćpan sam sobie w oblicze, jak przystało na mężnego człowieka, a poznasz, że sam siebie oszukujesz. Żona, dziecko, przyjaciel... wszystko to narówni uległo zapomnieniu, a waszmość ugrzązłeś po uszy w kałuży samolubstwa.
— Panie Mackellar — rzecze on mi na to, jakby cudem odzyskując dawny swój wygląd i sposób bycia, — możesz sobie gadać o mnie, coć się żywnie podoba, jednej rzeczy atoli nie śmiej mi zarzucać... nigdym ci ja nie był samolubem.
— Zaraz waszmość oczy na to otworzę — odparłem. — Od jak dawna my tutaj bawim? A ileż to razy przez ten czas pisałeś listy do rodziny? O ile wiem, to waść wogóle dopiero pierwszy raz jesteś z nią w rozłące i czy aby choć raz do niej pisałeś? Wiedzą iż oni, czy żyjesz alboś już między umarłych policzon?
Zbyt ostrą prawdę wyrżnąłem mu w oczy, bym nie miał skutku osiągnąć. Poruszyłem część lepszą jego natury. Przestał płakać, podziękował mi ze skruchą, położył się do łóżka i zasnął niebawem. Nazajutrz pierwszą rzeczą, o której pomyślał, było zasiąść przy stoliku i rozpocząć list do jmćpani dobrodziejki; był to list czuły i serdeczny, inna rzecz, że nigdy nie został ukończony. W istocie bowiem wszelka komunikacja z Nowym Jorkiem utrzymywała się jedynie dzięki mnie, a łatwo osądzić, żem