Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/361

Ta strona została przepisana.

zadanie miał niewdzięczne. Nieraz trawiłem noce w bezsenności, rozmyślając nad tem, co mam donieść mej pani i jakich słów użyć, by nie być ani kłamcą ani okrutnikiem.
Przez cały ten czas, jako sądzę, pan mój z rosnącą niecierpliwością czekał na wiadomość od swych wspólników. Harris, jak przypuszczać można, obiecywał wyprawę niebywałą; termin, w którym można się było spodziewać choćby jakiegoś słowa, już upłynął, a niepewność złą była doradczynią dla człowieka o nadwyrężonym rozsądku. W czasie owego oczekiwania myśl mojego pana przebywała niemal ustawicznie w puszczy, idąc wślad za gromadką ludzi, których czyny tak bardzo go dotyczyły. Wciąż wyobrażał sobie ich pochód i obozowanie, wygląd owych okolic, wykonanie — na tysiączne sposoby — tego samego okropnego faktu oraz będące tegoż następstwem widowisko szczątków pana dziedzicowych, rozsypywanych wichurą po ziemi. Takie tajemne a występne rozmyślanie dostrzegałem wciąż u niego i wymykały mu się z ust, wychylały się nieznacznie, jak króliki z za wzgórza. Nic więc też nie będzie dziwnego, że widownia zdarzeń, snujących mu się po głowie, zaczęła go kusić i chłonąć go w siebie... że rwał się tam ciałem i duszą.

Wiadomo powszechnie, z jakiego skorzystał pretekstu. Jmć Pan William Johnsem miał ja-