Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/362

Ta strona została przepisana.

kąś dyplomatyczną misję w owych stronach, zaś pan mój i ja (z ciekawości, jak podawano) przyłączyliśmy się do jego towarzystwa. Pan William miał liczną drużynę i był we wszystko dobrze zaopatrzony. Łowcy dostarczali nam zwierzny, ryby chwytano dla nas codziennie w strumieniach, a gorzałka lała się strugami. Posuwaliśmy się w dzień, nocą zaś obozowaliśmy na sposób żołnierski; Zaciągano i zmieniano straże, każdy z ludzi miał ściśle wyznaczoną powinność, a pan William był duszą i ogniskiem wszystkiego. W życiu tem niejedno mogłoby mnie czasami zainteresować; na nasze jednak nieszczęście pogoda była niesłychanie przykra, bo choć dni zrazu bywały jasne, to mroźne noce od samego początku dawały się nam we znaki. Najczęściej dął wiatr tak dotkliwy i ostry, iż nam siedzącym w łodzi palce siniały z zimna, gdy zaś nocami kuliliśmy się przy ognisku, osmalając sobie twarz jego żarem, odzienie na naszym grzbiecie wydawało się jakoby było papierowe. Straszliwa pustka okrążała nasze kroki i kraina była zgoła bezluddna: nigdzie nie było widać dymu ognisk, a wyjąwszy jedną łódź kupiecką, którą wyminęliśmy w drugim dniu podróży, nie spotykaliśmy wcale podróżnych. Ta pustka wodnych szlaków, acz tłumaczyć ją można było spóźnioną porą roku, czyniła wielkie wrażenie nawet na panu Williamie i nieraz bowiem słyszałem