z ust jego słowa świadczące o pewnej jakoby bojaźni:
— Boję się, żem przybył za późno i oni już pewnie wykopali siekierę[1] — odezwał się; a przyszłość dowiodła, jak trafne były jego rozumowania.
Nie potrafię odmalować czarnej melancholji, jaka ogarniała mą duszę podczas tej podróży. Nie należę do tych, którzy lubują się w rzeczach niezwykłych. Widok nadciągającej zimy, w obliczu której przyszło nam sypiać na gołej ziemi, zdala od jakiejkolwiek ludzkiej sadyby, dręczył mnie jak nocna zmora; nasz pobyt w tych okolicach wydawał mi się jakoby grzesznem kuszeniem Boskiej wszechmocy, niepokój ten, który pewno przyczyni się tylko do większego unaocznienia mego tchórzostwa, — potęgowała jeszcze świadomość moja co do celu naszej wyprawy. Ponadto przypadło mi w obowiązku zabawianie jmćpana Williama; albowiem pan mój popadł w stan dziwny, dochodzący niemal do pervigilium[2]; nieprzytomnym, jakoby w zachwyceniu, wzrokiem wpatrywał się w leśną gęstwinę, sypiał niewiele, a bywało, że przez dzień cały ledwie że bąknął słów kilkanaście. To co mówił, miało jeszcze zawsze jakiś związek, wszelakoż zawsze niemal obracało się dokoła tej samej sprawy, a mianowicie dokoła owej gromadki ludzi, którą z uporem manjaka silił się wytropić. Niejednokrotnie opowiadał panu Williamowi, i to za każdym razem jako-