Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/364

Ta strona została przepisana.

by rzecz jakąś nową, że „kędyś w tych lasach przebywa brat“, i prosił „by wysłano patrole na jego poszukiwanie“:
— Pragnę mieć wiadomość o mym bracie — powtarzał. Nierzadko, gdyśmy posuwali się naprzód, roiło mu się, że wypatrzył jakieś czółenko kędyś na rzece albo obozowisko na brzegu, i okazywał wielkie a pełne boleści ożywienie. Trudno, by te jego dziwactwa nie miały ściągnąć na siebie uwagi pana Williama; jakoś wkońcu, odwiódłszy mnie pewnego razu na bok, jął czynić aluzje do owej choroby. Stuknąłem się w czoło, potrząsnąłem głową i rad byłem niepomiernie, żem zapewnił sobie małe świadectwo przeciwko możliwym przyszłym niespodziankom.
— Ale czyż w takim razie rozsądną jest rzeczą nie powstrzymywać go od dalszych kroków? — zawołał pan William.
— Ci, którzy go lepiej znają — odpowiedziałem, — są przekonani, że on się ustatkuje wkońcu.
— No, niech tak będzie — odmruknął pan William; — toż nie moja to sprawa. Wszelakoż, ile wymiarkowałem, waćpan wolałbyś nie zabłąkać się nigdy w tutejsze okolice.
Pochód nasz w głąb tej dzikiej krainy odbywał się już może z tydzień bez żadnych przeszkód i przygód, gdy stanęliśmy na noc obozem w miejscu, gdzie rzeka przepłynęła wśród wysokich gór odzianych lasami. Roznieciliśmy