Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/365

Ta strona została przepisana.

ogniska na polance nad wiszarem, zjedliśmy wieczerzę i powszednim obyczajem ułożyliśmy się do spoczynku. Noc była zimna straszliwie; mróz doskwierał i szczypał mnie skroś wszystkich okryć, któremi byłem spowity, a ból stąd powstały nie pozwalał mi zasnąć. Przeto, nim jeszcze dzień zaświtał, zerwałem się na nogi i kucałem koło ogniska, to znów biegałem tam i zpowrotem nad brzegiem rzeki, by przemóc dolegliwości trapiące moje członki. Wkońcu świt zaczął wyłaniać się z ponad oszronionych lasów i gór, śpiący ludzie jęli owijać się szczelniej w swą przyodziewę, a rozhukana rzeka raz wraz zgrzytała ścierającemi się z sobą płatami kry. Stałem, otulony w zesztywniały kaftan z bawolej skóry, i rozglądałem się wokoło, zionąc kłębami pary ze spiekłych od mrozu nozdrzy — gdy naraz posłyszałem jakiś dziwny namiętny krzyk, dobiegający od krawędzi lasów. Warty odpowiedziały nań równie donośnym krzykiem i pobudzili się ludzie śpiący, porwą się na nogi. Ktoś wskazał palcem na coś dalekiego i oczy wszystkich zwróciły się w ową stronę. Na skraju lasu, pomiędzy dwoma drzewami, spostrzegliśmy postać ludzką, wznoszącą ręce w górę, jakoby w ekstazie. W chwilę później człowiek ten nadbiegł ku nam, padł na kolana tuż przed obozowiskiem i zalał się łzami.
Był to kupiec Jan Mountain, któremu udało się wyratować życie z najokropniejszych, jakie sobie wystawić można, niebezpieczeństw. Gdy